Orientalizm reaktywacja

Orientalizm reaktywacja

W kilka dni po zamachach terrorystycznych w londyńskim metrze latem 2005 roku tygodnik Polityka uchodzący w powszechnym mniemaniu za umiarkowany i liberalny umieścił na okładce zdjęcie rozerwanego podmuchem wybuchu autobusu oraz wielki napis „Czy należy wyrzucić muzułmanów z Europy?”. Jako, że nikt nie zareagował na te słowa oburzeniem mamy prawo przypuszczać, że polska opinia publiczna uznała je za całkowicie uprawnione. Być może uznano, że znak zapytania oddala od autorów okładki jakiekolwiek podejrzenia o ksenofobiczne uprzedzenia czy rasizm. Czy aby na pewno? O tym na ile zadane przez nich pytanie jest takie niewinne możemy się z łatwością przekonać przeprowadzając mały eksperyment. Zastanówmy się mianowicie, co by było gdybyśmy zmienili tylko jeden wyraz inkryminowanego zdania i zapytali „Czy należy wyrzucić żydów z Europy”? To pytanie retoryczne ponieważ na szczęście żyjemy w kraju w którym antysemityzm skierowany przeciw żydom jest nie do pomyślenia w mediach głównego nurtu. Ale czy rzeczywiście wyleczyliśmy się z antysemityzmu w ogóle? Zdecydowanie nie. Fakt, że już nie można tak powiedzieć o żydach, ale zarazem dopuszczalne są tego rodzaju enuncjacje w stosunku do muzułmanów, świadczy jedynie o tym, że głęboko zakodowany w myśleniu polskiej inteligencji antysemityzm ma się znakomicie, choć pod naciskiem politycznej poprawności musiał nieco zmienić swe zewnętrzne formy. Zmiana ta zresztą nie jest niczym zaskakującym. Wydaje się wręcz, że antysemityzm powraca dziś do swej pierwotnej formy ukształtowanej w ramach XIX wiecznej europejskiej wiedzy o Krajach Orientu. To właśnie wtedy nie kto inny tylko sam Ernest Renan przyczynił się walnie do ustanowienia kanonu naukowego antysemityzmu. Przedmiotem studiów filologicznych i kulturowych wyodrębniających kategorię umysłowości oraz natury semickiej (rzecz jasna niższej niż europejska) byli wtedy nie europejscy żydzi, ale właśnie arabscy mieszkańcy Bliskiego Wschodu.

Jak słusznie zauważył nieżyjący już amerykański socjolog James Blaut żyjemy w epoce rasizmu bez rasistów. (James Blaut „Teoria rasizmu kulturowego”, Lewą Nogą, nr. 15, 2003) Wprawdzie nie do pomyślenia jest jawne głoszenie rasistowskiej ideologii w tradycyjnej, odwołującej się do kategorii biologicznych, formie, ale elementy rasowych uprzedzeń przenikają wszystkie poziomy życia publicznego w społeczeństwach zachodnich. Związek poprawnego politycznie języka debat politycznych i medialnych dyskursów z ukrytą obecnością treści odwołujących się do najbardziej brunatnych tradycji stanowi jeden ze znaków szczególnych naszej postmodernistycznej kultury. Efektowną wielokulturową formę wypełnia europocentryczna zawartość. Ostatnie wydarzenia dramatycznie potwierdzają prawdziwość koncepcji Blauta.

Wśród mnóstwa stereotypów i uprzedzeń, którymi wbrew wszystkim zdobyczom politycznej poprawności nasiąknięty jest język publiczny nie tylko w naszym kraju prym wiodą te odnoszące się do religii muzułmańskiej i jej arabskich wyznawców. Szczególnie łatwo przyswoiliśmy sobie sugestię istnienia jakichś organicznych związków religii muzułmańskiej i terroryzmu. Kontekst jaki od początku lat 90. ubiegłego stulecia tworzą wydarzenia takie jak wojna w Zatoce, załamanie prób rozwiązania kwestii palestyńskiej, oraz narastająca ingerencja mocarstw w regionie Bliskiego Wschodu sprawił, iż kojarzenie islamu z terroryzmem stało się ulubionym zajęciem nie tylko różnych frustratów dziennikarskich w rodzaju Oriany Fallaci czy zawodowych rasistów w stylu Le Pena, ale całkiem uprawnionym, poglądem wygłaszanym bez żenady na intelektualno-politycznych salonach świata zachodniego. Dyskurs o rzekomym zagrożeniu islamską przemocą wciąż dobrze sprzedaje się w mediach i prawie nikt nie zwraca uwagi na fakt, że samo wiązanie przemocy politycznej z jakąś tradycją religijną zasługuje na miano intelektualnego skandalu. Na ponury paradoks zakrawa też fakt, że histeryczna islamofobia rozwija się w chwili gdy amerykańskie wojska zbrojnie najechały i wciąż okupują jeden z niegdyś najbogatszych i najbardziej postępowych krajów Bliskiego Wschodu, zaś protegowane przez Zachód lokalne mocarstwo oficjalnie przyznaje się do stosowania państwowego terroryzmu na okupowanych przez siebie od czterech dziesięcioleci terenach.

Bez wątpienia 11 września 2001 roku stał się dla współczesnej formy burżuazyjnej kultury politycznej chwilą prawdy. W reakcjach na zamachy jakie rozległy się w mediach głównego nurtu w krajach szczycących się demokracją, prawami człowieka, tolerancją i wielokulturowością doszło do głosu to co psychoanalitycy nazywają nadmiarem lub object petit a – wymykająca się ideologicznej racjonalizacji cząstką konstytucji tej kultury – cząstką/nadwyżką decydującą o jej rzeczywistym obliczu. Formalnie egalitarna i inkluzywna ideologia burżuazji ujawniła tu swój wykluczający sens. Poszczególne pozytywne kategorie jej dyskursu objawiły swą negatywną treść społeczną. Uniwersalizm okazał się uniwersalnym roszczeniem europocentryzmu zaś tolerancja objawiła swą funkcję kruchej fasady twardego apartheidu występującego zarówno w poszczególnych społeczeństwach jak i na skalę globalną. Eksploatowane przez media obrazy Palestyńczyków rzekomo cieszących się z masakry za oceanem pozostaną symbolem tej fali nie tylko dlatego, że wiwatujące tłumy sportretowano w nich zgodnie z wszelkimi regułami ksenofobiczno-rasistowskiej sztuki, ale też dlatego, że sprostowania wydrukowane przez Washington Post kilka tygodni później na nikim już nie zrobiły wrażenia, dzięki czemu całą operację można uznać za majstersztyk informacyjnej manipulacji. Nie dorównają im ani powtarzane do znudzenia obrazy rozwścieczonych i rozwrzeszczanych brodatych fundamentalistów sprzeciwiających się inwazji na Afganistan, ani pseudonaukowe analizy psychiki zamachowców samobójców, ani nawet niedwuznaczne próby wykazania terrorystycznego charakteru tekstów koranicznych. Zamachy z 11 września 2001 stały się doskonałym pretekstem do zrzucenia postmodernistycznych masek, które burżuazyjne społeczeństwa Zachodu usiłowały przywdziewać w latach 90. Do łask powróciły stare i sprawdzone sposoby dyskursywizacji obcych, zarówno tych zamieszkałych na Zachodzie jak i poza nim. Wraz z nimi reanimowano takie ideologiczne uzasadnienia supremacji euroatlantyckich ośrodków władzy w kapitalistycznym systemie światowym, które nie usiłują już zakrywać rzeczywistych intencji mocarstw imperialistycznych za pomocą dyskursu o „humanitarnych interwencjach”, „polityce praw człowieka” czy „siłowym wymuszaniu pokoju”. Wielobiegunowość i integracja imigrantów ustąpiły miejsca pochwale militarnych dążeń do ustanowienia hegemonii USA oraz polityce uszczelniania granic przed Obcymi. Tym przesunięciom w obrębie władzy i jej aparatów ideologicznych towarzyszyła gwałtowna reaktywacja orientalizmu czyli pewnego rodzaju wiedzy o Wschodzie oraz zespołu dyskursywnych, a także politycznych praktyk wobec niego. Wedle twórcy analizy tej szczególnej wiedzy Edwarda W. Saida nie ma ona „z pewnością bezpośredniego związku z władzą polityczną, powstaje jednak i funkcjonuje w procesie nierównej wymiany między różnymi siłami: polityczną (na przykład elita kolonialna lub imperialną), intelektualną (dominacja pewnych nauk, na przykład lingwistyki porównawczej, anatomii lub którejś z nowoczesnych nauk politycznych), kulturalną (na przykład reguły smaku, kanoniczne teksty, obowiązujące hierarchie wartości), moralną (na przykład idee dotyczące tego, co możemy robić „my”, a czego nie mogą robić, ani nawet zrozumieć „oni”). (Edward W. Said, Orientalizm, Warszawa 1991, s.37) Orientalizm jest zatem całym układem interesów, które ów dyskurs stworzył, „ale i podtrzymuje przez odkrycie naukowe, rekonstrukcję filologiczną, analizę psychologiczną, opis geograficzny czy socjologiczny”. Jako taki jest także pewną wolą czy intencją. (Edward W. Said, dz. cyt. s.37) Nie tyle opisuje, co wytwarza swój przedmiot.

Wbrew pozorom i kabotyńskim twierdzeniom prezydenta Kwaśniewskiego jakoby świat zmienił się po 11 września korzenie nowej fali orientalizmu tkwią bardzo głęboko. W gruncie rzeczy zalew antyarabskich stereotypów oznaczał jedynie ożywienie pewnej długiej tradycji. Wśród potoku histerycznych obelg i oskarżeń jakie posypały się pod adresem mieszkańców Bliskiego Wschodu i religii wyznawanej przez większość z nich jakimi nominalnie liberalne media zachodnie zareagowały na zamachy w Nowym Jorku i Waszyngtonie trudno byłoby znaleźć coś oryginalnego. Irracjonalizm, skłonność do przemocy, lenistwo, wrzaskliwość, fanatyzm, chaotyczność, niezdyscyplinowanie, uleganie emocjom to katalog cech, które przypisywane były Arabom od przynajmniej dwóch wieków. Trzeba jednak podkreślić, że tradycja z której praktyka ta się wywodzi jest znacznie dłuższa. Dłuższa nawet niż zachodni kolonializm, który eksploatował orientalistyczne klisze w różnych wersjach np. „żółtego niebezpieczeństwa” (które potem zamieniło się w zagrożenie czerwone).

Gerard Delanty uznaje Orient za coś w rodzaju zwierciadła, w którym stale przeglądała się Europa. (Gerard Delanty Odkrywanie Europy, Warszawa 1999, s.112-130.) Wyobrażenie Wschodu stanowiło bodaj najważniejszy punkt odniesienia w budowaniu pozytywnej treści tożsamości europejskiej. Orient reprezentował te wszystkie cechy, których Europa nie miała. Jego istnienie pozwalało wytyczyć granicę wyłaniającego się Zachodu. Według autora „Odkrywania Europy” punktem inicjującym ten proces była bitwa pod Politiers, a kolejne jego etapy wyznaczały wydarzenia takie jak wyprawy krzyżowe czy europejskie podboje Imperium Ottomańskiego.

Początkowo, gdy Europa stanowiła zacofaną peryferię sinocentrycznego systemu światowego, a feudalizm był jedynie peryferyjną formą trybutarnego sposobu produkcji Orient stanowił synonim bogactwa, przepychu i wyrafinowanej cywilizacji. Działo się tak jeszcze w połowie XVIII stulecia czego najlepszym dowodem jest literatura i dyskursy naukowe ery Oświecenia. Zarówno klasyk anglosaskiej ekonomii politycznej Adam Smith jak i niedościgły wzór francuskiego literata Wolter zachwycali się Chinami. Wedle klasycznego już ujęcia Saida przełomem w stosunku Zachodu do Orientu słały się zwycięskie wojny Rosji przeciw Turcji w latach 1768-1772, ekspansja Kompanii Wschodnioindyjskiej w Indiach w drugiej połowie XVIII wieku, a przede wszystkim wyprawa Napoleona do Egiptu w roku 1798. W chwili gdy kapitalizm zaczął podbijać kraje Wschodu podziw i strach jakie żywili dla nich Europejczycy ustąpiły miejsca poczuciu wyższości i pogardzie. To właśnie owa pogarda i stanowiąca jej podstawę historyczną ekspansja Europy na Wschód wpłynęły na kształt wiedzy na temat Orientu. Fakt, że naukowe poznanie Wschodu uzyskiwało coraz lepszy dostęp do swego przedmiotu wraz i w ramach podboju przesądził o jego treściach i funkcjach praktycznych. Orientalizm stał się, podobnie jak dyskurs medyczny, rasowy czy ekonomiczny, jedną z zasadniczych postaci nowoczesnej zachodniej wiedzy-władzy – podstawowego mechanizmu dyskursu wytwarzającego efekty ideologiczne w społeczeństwach burżuazyjnych, czyli mówiąc inaczej; mechanizmu ideologicznej reprodukcji kapitalistycznych form panowania. W praktyce oznaczało to, że wraz z dyskursami o proletariacie, kobietach stał się rodzajem wiedzy mającej za zadanie opanowanie skandalu jakim dla oficjalnej ideologii mieszczaństwa triumfującego w centrach światowego kapitalizmu były te grupy społeczne czy całe narody na peryferiach, które samym swym istnieniem zaprzeczały emancypacyjnym i uniwersalnym ambicjom głoszonych przez burżuazyjne konstytucje. Nie jest przypadkiem, że praktyki wojny totalnej wypracowane podczas ludobójczego podboju Algierii przez Francję (1830-1849) zostały potem przeniesione do metropolii gdzie służyły pacyfikacji zrewoltowanego proletariatu w czerwcu 1848, ale także już wcześniej. Nie jest też przypadkiem, że Arabowie w XIX wiecznej literaturze naukowej i pięknej wyposażeni zostali w cechy bardzo podobne tym jakie przypisywano kobietom. Jak już wspominaliśmy wyżej, rozpoznawano ich jako niezdolnych do racjonalnego myślenia, leniwych, porywczych, lubieżnych, skłonnych do przemocy, opornych na dyscyplinę konieczną dla budowania społecznego dobrobytu. Niezależnie czy źródła orientalnego charakteru umieszczano w tradycji religijnej, czy w strukturze języków semickich, jak to robili Ernest Renan czy Jacob Burckhardt, konsekwencje tych dyskursywizacji znajdowały wcielenie w praktykach kolonialnych podbojów i administracji. Obraz społeczeństw Wschodu jako pogrążonych w samobójczej bierności aż wołał o reakcję i ożywiającą interwencję dynamicznego Zachodu. Wobec wizerunków wyłaniających się z naukowego poznania Europa, odpowiedzialnie dźwigająca swe brzemię Białego Człowieka, mogła uwierzyć, że jej zaangażowanie w regionie jest kwestią nie tyle geopolityki, ile humanitaryzmu. Podbudowana naukowo misja cywilizacyjna miała pomóc kulturom zagubionym gdzieś na jałowych torach historycznej ewolucji odnaleźć się w wielkim nurcie postępu i rozwoju. Od czasu pierwszych wielkich badań egiptologicznych, podczas wyprawy generała Bonapartego, poznawcze spojrzenie kierowane przez uczonych europejskich na Wschód, podobnie jak spojrzenie kierowane przez nich na klasy podporządkowane i kobiety, splotło się z całą siecią praktyk dyscyplinujących, represjonujących i zarządzających owymi niebezpiecznymi populacjami. Naukowa produkcja dyskursów o Oriencie i klasach niebezpiecznych wpisana została w epistemologiczny horyzont zachodniej wiedzy akademickiej o tyle, o ile kapitalistyczna akumulacja w skali światowej potrzebowała dla swego sprawnego przebiegu zarówno dominacji nad proletariatem i innymi grupami wykluczonymi z uczestnictwa w mieszczańskim narodzie (kobiety, żydzi, biedota) jak i ekspansji militarno-ekonomicznej na zewnątrz historycznych centrów systemu.

W tej perspektywie powrót orientalizmu okazuje się niezbywalnym elementem nowej fali imperialistycznej ekspansji, której świadkami jesteśmy obecnie. Zaczęła się ona na długo przed zamachami z 11 września 2001, wraz z upadkiem, Bloku Wschodniego, amerykańską agresją na Panamę w 1989 oraz wojną w Zatoce w 1991 roku. Zniknięcie czerwonego niebezpieczeństwa podważyło legitymację hegemonicznej pozycji USA w systemie światowym. Dostarczyć jej miała teoria zderzenia cywilizacji ukuta przez Samuela Huntingtona, która wbrew oczywistym faktom historycznym zmierzała do okcydentalizacji tradycji demokratycznych i budowy nowego Muru Berlińskiego przeciwko rzekomo genetycznie niedemokratycznemu nie-zachodowi (czyli w praktyce przeciwko Trzeciemu Światu i byłemu ZSRR). Wedle koncepcji Huntingtona demokracja nie była już kwestią wyboru politycznego czy efektem historycznej ewolucji w układach sił społecznych, ale dziedzictwem wyniesionym z przynależności do wyjątkowego kręgu cywilizacyjnego. Zgodnie z tą logiką, jedynie na euroatlantyckim Zachodzie demokracja jest u siebie. Przeniesiona gdzie indziej staje się nieszczerą lub skazaną na niepowodzenie podróbką.

Teoria Huntingtona była jednak martwa dopóty dopóki w stworzoną przez nią formę nie wlano konkretnej treści. Dostarczył jej właśnie orientalizm, który zrekonstruował w zmodernizowanej postaci wizerunek muzułmańsko-arabskiego fanatyka opętanego przez nienawiść do amerykańskiego stylu życia. Zamachy na WTC i Pentagon pozwoliły na przemalowanie sztandarów nowego imperium zła (zwanego obecnie osią zła) z czerwonego koloru międzynarodowego proletariatu na zielony kolor proroka. Zmiana była tak sugestywna, że mediom zdarza się dziś czasem oskarżać radykalną lewicę o uleganie wpływom fundamentalizmu islamskiego, jak to było po Europejskim Forum Socjalnym w Londynie w listopadzie 2004 roku. Co gorsza niektórzy mylą nawet Kapitał z Koranem. (patrz: Artur Domosławski rozmowa z Ignacio Ramonetem „Koran – Kapitał naszych czasów”, Gazeta Wyborcza 07.01.2005)

Reaktywowany na początku XXI wieku orientalizm najdobitniej dochodzi dziś do głosu w trzech głównych postaciach. Po pierwsze, w publicystycznych wypowiedziach a’la Fallaci. Po drugie, w zalewających łamy na poły brukowych tygodników w rodzaju Wprost antymuzułmańskich demaskacjach, które chętnie eksploatują temat podrzędnego statusu kobiet w islamie. Po trzecie wreszcie, w całej masie hollywoodzkich filmów wypuszczanych ze stajni Menachema Golana, i jemu podobnych. Typowym chwytem dla uprawianego przez wszystkie te ośrodki dyskursu na temat Arabów jest odmawianie zamachom terrorystycznym dokonywanym na Bliskim Wschodzie jakiegokolwiek kontekstu politycznego czy narododwowyzwoleńczego. Zamiast tego wiąże się je z fanatycznym zaślepieniem, ideologią dżihadu i perwersyjną przyjemnością z zabijania niewiernych jaką mają rzekomo odczuwać zamachowcy-samobójcy. Towarzyszą temu pseudonaukowe roztrząsania na temat konstytucji psychicznej terrorystów i społeczności, z których się oni wywodzą. Sugerują one, że właściwym narzędziem interpretacji operacji samobójczych w Palestynie czy Iraku winien być dyskurs psychiatryczny a nie politologiczny. Wizerunki i sugestie te znajdują praktyczne zastosowanie jako usprawiedliwianie praktyk stosowanych w obozie koncentracyjnym Guantanamo, w irackim więzieniu Abu Ghraib, w afgańskich katowniach w Mazar-i-Szarif i Kunduzie. To one najbardziej bezpośrednio uczą pogardy i nienawiści wobec arabskich, irackich czy afgańskich więźniów. Jak zauważył jeden z najwybitniejszych brytyjskich specjalistów w dziedzinie Bliskiego Wschodu Robert Fisk tortury stosowane na masową skalę przez wojska okupacyjne w Iraku byłyby niemożliwe gdyby nie wieloletnie urabianie umysłów i wyobraźni Euroamerykanów przez wytwory przemysłu kulturowego. Kinematografia zachodnia, właściwie od swego zarania stała się najlepszą uczennicą orientalizmu. Przetwarzanie i odtwarzanie stereotypów na temat ludzi Wschodu stało się jednym ze stałych elementów produkcji filmowej. Fisk przypomina, że „Do dziś pokazujemy w telewizji odrażający >Aszanti<, film (…) w którym przedstawia się Arabów niemal wyłącznie jako skłonnych do seksualnego molestowania dzieci, gwałcicieli, kłamców i złodziei”. Dokładnie to samo możemy zobaczyć w kinie polskim, i aby się o tym przekonać nie trzeba sięgać do propagandowej „Operacji Samun”. Wystarczy przywołać ekranizację sienkiewiczowskiego „W pustyni i w puszczy” . Trudno nie zauważyć, że w czołowej superprodukcji kina młodzieżowego made in PRL aż roi się od wizerunków utrzymanych w stylistyce „Aszanti”. Wziąwszy to wszystko pod uwagę mamy prawo powtórzyć za Fiskiem, że „faktycznie dziś przedstawiamy Arabów w naszych filmach, tak jak naziści przedstawiali żydów. Lecz z Arabami sprawa jest prosta. Wszyscy mężczyźni – i kobiety – to potencjalni terroryści, trzeba ich zmiękczać, „preparować”, poniżać, bić i torturować”. (Fisk „Rasistowska cywilizacja torturuje Arabów” Nowy Tygodnik Popularny , 16. 06.2004, wersja internetowa: www.viva.palestyna.pl )

Akumulacja obrazów, w których Arabowie prezentowani są jako istoty niższego rzędu, pozbawione pełni człowieczeństwa odgrywa dziś w Iraku rolę, którą Zygmunt Bauman trafnie uznał za warunek konieczny wszelkiego masowego ludobójstwa – wprowadzają nieredukowalny dystans między desygnowanymi na ofiary i tymi, którym przypadła rola katów. Ten dystans jest konieczny aby w wystarczającym stopniu osłabić moralny odruch międzyludzkiej solidarności i wyrzuty sumienia u tych drugich. W Polsce, dzięki praktycznej monopolizacji głównych mediów przez zwolenników wojny, mechanizm ten działa z zadziwiającą skutecznością. Informacje o użyciu pocisków fosforowych przeciw ludności cywilnej Faludży nie wywołały praktycznie żadnych reakcji w tutejszej opinii publicznej, podobnie jak wcześniejsze doniesienia o torturach, bombach rozpryskowych i pociskach ze zubożonym uranem. Perwersyjnym rewersem odczłowieczania arabskich ofiar wojen kolonialnych pozostają deklaracje dziennikarzy i tzw. klasy politycznej składane po kolejnych zamachach w stolicach krajów zaangażowanych a amerykańską wojnę prewencyjną na Bliskim Wschodzie. Gromkie okrzyki, że wszyscy jesteśmy nowojorczykami czy londyńczykami oraz manifestacyjne ustawianie świeczek pod ambasadami niosą to samo rasistowskie przesłanie co filmy, którymi karmili się oprawcy z Abu Ghraib. Sprowadza się ono do podświadomie założonej nierównej miary wobec ofiar. Czym innym jest cierpienie na cywilizowanym Zachodzie, czym innym zaś na Wschodzie gdzie, jak wiadomo życie ludzkie i tak się nie liczy.

Obok orientalizmu wytwarzanego w dyskursach przemysłu kulturowego istnieje dziś oczywiście uczona odmiana tej wiedzy. W tak zmodernizowanej wersji stanowi ona pojęciowy i teoretyczny fundament tekstów takich znawców Orientu jak Bernard Lewis czy Fouad Ajami, którzy tworzą dziś ideologiczne podstawy bliskowschodniej polityki ekipy Busha. (patrz: Bernard Lewis Co się właściwie stało?, Warszawa 2003, Fouad Ajami Szejkowie, myśliciele, terroryści, Warszawa 2000) Uprawiany przez nich dyskurs jest niebezpieczniejszy, nie tylko ze względu na wpływy polityczne, ale też dlatego, że wydawać się może bardziej postępowy. Ajami i Lewis mówią wszak bardzo wiele o poszanowaniu specyfiki kulturowej świata arabsko-muzułmańskiego i poświęcają wiele miejsca na uchwycenie tej specyfiki. Ich główna teza ma charakter kulturalistyczny. Arabowie są tu przede wszystkim nosicielami swojej etno-kulturowej tożsamości. Skoro zaś tak, to nie ma co ich zmieniać na siłę. Do nowoczesności się najzwyczajniej nie nadają, do demokracji także. Projekt polityczny jaki da się wywieźć z tych tez da się streścić w trzech punktach. Po pierwsze, zostawmy orientalczyków w spokoju, czyli we władzy oreintalistycznej tożsamości. Po drugie, poprzyjmy umiarkowanych fundamentalistów, bo to opcja tubylcza i przystosowana do lokalnych warunków. Po trzecie, rozczłonkujmy arabskie państwa narodowe (casus Iraku czy Libanu), bo ta forma organizacji społecznej jest na Bliskim Wschodzie obca (a przede wszystkim przywleczona tam przez, zawsze niebezpieczną, lewicę). Koncepcja ta pozostaje jednak na wskroś rasistowska, tyle że w modnym kulturalistycznym wydaniu. Esencjalizuje pozycje społeczne przez zredukowanie ich do etno-kulturowych tożsamości. Definiuje je się jako rzekomo ponadhistoryczne i niepodatne na interwencję polityczną oraz modyfikację w procesie walk społecznych.

W pracach ze szkoły Lewisa/Ajamiego (podobnie jak w dokumentach Białego Domu) depolityzuje się społeczeństwa arabskie. Zaproponowana przez nich perspektywa wyrzuca je z historii a zatem pozbawia konstytutywnego dla historycznej formacji wymiaru ewolucji układów i antagonizmów społecznych. Ludziom zamkniętym w takich, pozbawionych historii wspólnotach odbiera się możliwość zmiany panującego porządku, czyniąc ich niewolnikami przypisywanego im wizerunku. Esencjalnie potraktowane elementy charakterystyki kulturowej i religijnej zamykają drogę do ujęcia społeczeństw arabskich, jako wspólnot, których kształt jest zdefiniowany przez kategorie polityczno-ekonomiczne ( a zatem przez stosunki władzy, stosunki produkcji, stosunki ideologiczne) i podlegające zmianom narzucanym przez przesunięcia w układach sił społecznych.

Zwolennikom tez Lewisa i Ajamiego oddającym się wykazywaniem rzekomo nieredukowalnych różnic cywilizacyjnych między Zachodem a światem islamu uchodzi uwagi fakt, że tzw. siły tradycjonalistyczne istnieją na Bliskim Wschodzie głównie dzięki wsparciu zewnętrznemu. Zostały one wykreowane jeszcze przez elity kolonialne, głównie po to aby powstrzymać lewicowo-nacjonalistyczne ruchy narodowowyzwoleńcze. To właśnie te drugie zasługują na miano formacji politycznych specyficznych dla Bliskiego w Wschodu. Dziś konserwatyści trwają przy władzy w krajach Zatoki jedynie z łaski amerykańskiego sojusznika, lub drepczą w miejscu, jak w Iranie. Ich pozycja wiąże się ściśle z regresem politycznym i gospodarczym, w którym Bliski Wschód trwa od czasu załamania projektów nacjonalistyczno-populistycznych (socjalizm naserowski i partii Baas) w latach 70. XX wieku. Ingerencja Zachodu nie jest zatem żadnym zagrożeniem dla konserwatyzmu, bo to właśnie Zachód ma żywotny interes w zniszczeniu arabskiej lewicy i podtrzymywaniu obskuranckich reżimów.
Rzekomy szacunek dla arabskiej odmienności okazuje się po prostu zakamuflowaną postacią wspierania układu sił korzystnego dla lokalnej prawicy, która zawsze była uległa wobec dyktatu imperialistycznego. Poprzez fragmentacje państw narodowych niszczy się przestrzeń polityczną w której mogą się ukonstytuować siły samoorganizacji poszczególnych grup i klas społecznych wmawiając ich członkom, że z natury winni podporządkować się klanom i wspólnotom religijnym. To prawdziwa geopolityczna samospełniająca się przepowiednia. Najpierw odbiera się Arabom materialne warunki demokratyzacji a potem odkrywa się, że społeczeństwa arabskie nie są zdolne do jej urzeczywistnienia. Rzecz jasna owa etno-kulturowa fragmentacja Orientu ma bardzo określoną funkcję polityczną. Służy zniszczeniu wszystkich tych organizmów politycznych w regionie, które mogły by być zdolne do skutecznego przeciwstawienia się amerykańskiemu dążeniu do ustanowienia monopolistycznej kontroli nad bliskowschodnimi złożami ropy naftowej.

Najbardziej czytelnym przykładem wcielania w życie projektu geopolitycznego opartego na koncepcjach współczesnego orientalizmu jest oczywiście Irak. Irak jako rozsadnik terroru i zagrożenia religijno-etniczną wojną domową to wizja, która nie jest fałszywa. Jest ona natomiast klasycznym przykładem praktyki ideologicznej, ponieważ redukuje złożoną rzeczywistość tego kraju do dwóch, najbardziej stereotypowych aspektów. Ma ona też poważne konsekwencje polityczne. To właśnie praktyczne zastosowanie samospełniającej się przepowiedni okupantów. Ich strategia, wzorowana zresztą na strategiach okupacyjnych brytyjskich okupantów Indii w XIX stuleciu, polega na tym aby zniszczyć lub zmajoryzować irackie społeczeństwo obywatelskie, partie polityczne, stowarzyszenia a przede wszystkim związki zawodowe, które stanowią dziś główną barierę uniemożliwiają realizację imperialnych planów grabieży miejscowych zasobów ropy naftowej. Umiejętne rozniecanie waśni religijnych i etnicznych oraz jednoczesne waloryzowanie fundamentalistów jako reprezentantów prawdziwej tożsamości mieszkańców Iraku nie jest w stanie ograniczyć rozmiarów zbrojnego ruchu oporu, ale stanowi najskuteczniejszą blokadę przed demokratyczną samoorganizacją irackich klas podporządkowanych. Tymczasem to właśnie one, już z racji swego położenia w strukturze społecznej, nie są podatne na korupcję (mają być ofiarą neoliberalnej restrukturyzacji gospodarki), a zarazem, z tych samych powodów, biorą demokrację poważnie. Strategia ta ma zatem nie dopuścić do demokratyzacji Iraku o tyle, o ile demokratyzacja oznaczałaby upodmiotowienie klas ludowych tego kraju.

Dyskurs o Iraku jako sztucznym państwie odgrywa dokładnie taką samą rolę jak informacje o rzekomo imigranckim i religijnym charakterze rozruchów we Francji w listopadzie 2005 roku. W obu przypadkach chodzi o to aby przekierować ruchy emancypacyjne na teren tożsamościowy i wtłoczyć ich wyzwoleńczo-rebeliancą dynamikę w maszynerię neoliberalnego zarządzania populacjami peryferyjnymi, lub podporządkowanymi. Wyprać kontestację z treści klasowej czy narodowowyzwoleńczej i narzucić im etnokulturowy kaftan bezpieczeństwa.

Zanim jeszcze pojawiły się bardziej szczegółowe informacje co się dzieje media niemal jednogłośnym chórem orzekły, że chodzi o bunt kolorowych imigrantów przeciw białej republice, a co bardziej dociekliwi całkiem serio dopatrywali się inspiracji fundamentalistów islamskich i al-Kaidą na czele. Informacje o tym, że zbuntowana młodzież jest w jednej trzeciej całkiem biała, zaś pozostała jej część to wnuki lub prawnuki imigrantów, w większości nie znający żadnego innego języka poza francuskim i żadnego innego kraju poza Francją, nie zrobiły na nikim wrażenia. Po prostu nie zmieściły się w polu widzenia ograniczonym przyjętymi z góry ramami. Czyż może dziwić, że w takiej atmosferze jedna z warszawskich gazet obsadziła w roli eksperta oświecającego czytelników w kwestii genezy i przebiegu rozruchów samego Le Pena? Czy można się dziwić, że brutalność francuskiej policji i polityka pełzającego stanu wyjątkowego od lat rozlewająca się po paryskich i w ogóle francuskich dzielnicach biedoty, zwana dziś trafnie sarkoszyzmem pozostaje czymś skrupulatnie pomijanym we wszystkich niemal przedstawieniach i interpretacjach ostatnich wydarzeń?

Orientalizm stanowi jeden z najważniejszych dyskursów ideologicznych współczesnego kapitalizmu globalnego. Kariera tej koncepcji rozwija się w kontekście historycznym naznaczonym przez dążenie USA do ustanowienia hegemonii i związane z tym procesy militaryzacji ładu światowego oraz kryzysu form i instytucji imperializmu zbiorowego. Jako taki orientalizm wchodzi w rozliczne związki z ideologią zderzenia cywilizacji Samuela Huntingtona i z neoimperializmem Roberta Kagana i Nialla Fergusona. Obie te koncepcje czerpią garściami z orientalistycznego wzorca, obie też zwrotnie dostarczają mu teoretycznego umocowania poprzez włączenie go w nowe matryce epistemiczne w ramach zaproponowanych przez siebie koncepcji geopolitycznych. Odsłonięcie tych wzajemnych powiązań jest absolutnie konieczne dla zrozumienia trwałości i nośności fantazmatów produkowanych w obrębie dyskursów reaktywowanego orientalizmu. Ruch taki jest warunkiem koniecznym obalenia hegemonii ideologicznej, w którą wpisuje się ów orientalizm. O tyle jednak, o ile stanowi on pewną formę związku wiedzy i władzy, jego przezwyciężenie możliwe będzie jedynie na drodze praktycznej.

Przemysław Wielgosz