Zasadzka pod Insariją

Zasadzka pod Insariją

Z izraelskiej kutra rakietowego linia wybrzeża libańskiego wyglądała tak, jakby pociągnięto ją węglem; wzdłuż niej migotały w domach światła. Poza tym Liban trudno było odróżnić od bezksiężycowego nocnego nieba.

Komendant Jossi Kurakin, dowódca szesnastoosobowej drużyny komandosów morskich z elitarnej jednostki Flotylla 13, kazał ruszać. Uzbrojeni po zęby żołnierze przesiedli się na pontony desantowe, które kołysały się za kutrem. Kilku komandosów uginało się pod ciężarem materiałów wybuchowych do min drogowych.
Pontonami mieli podpłynąć bliżej brzegu. Ostatni odcinek mieli przebyć wpław.
Kurakin, gramoląc się na ponton, uśmiechnął się szczerząc zęby do swojego dowódcy.
– Nie martw się. Wszystko będzie okej. Obiecuję – rzekł.
Gdy tylko komandosi przesiedli się na pontony, ruszyły one ku odległemu brzegowi; cel znajdował się w odległości dwóch kilometrów od brzegu, we wsi Insarija.
Od dziesięciu dni nad polami i gajami pomarańczowymi na północnym skraju Insariji latały bezzałogowe samoloty rozpoznawcze MK. Galib Farhat widział wyraźnie takie samoloty ze swojego piętrowego domu na skraju wsi. Ich obecność go zaintrygowała. Insarija leżała daleko od izraelskiej strefy okupacyjnej i we wsi niewiele mogło interesować Izraelczyków.

Z morza u skalistego brzegu po cichu wyłonili się komandosi morscy. W tym miejscu przebiegał jedyny nie zabudowany odcinek wybrzeża naprzeciwko Insariji. Mimo to ryzyko było spore. Nawet o takiej późnej godzinie panował tu duży ruch. Drużyna musiała przeskoczyć chyłkiem drogę, przejść przez bramę w trzymetrowym betonowym murze biegnącym po wschodniej stronie gościńca i zniknąć wśród plantacji bananów i gajów pomarańczowych, a następnie wspiąć się na wzgórze, do Insariji.
Komandosi kolejno przeskakiwali na drugą stronę drogi. Wydaje się, że nikt ich nie zauważył. Pod osłoną plantacji bananów drużyna zaczęła trudny marsz pod górę, do położonej na szczycie urwiska wsi.

Galib i jego żona Kulud oglądali telewizję. Dzieci spały w sąsiednim pokoju. Galib ciągle odczuwał niepokój. W okolicy operowali bojownicy Hezbollahu. Przybyli do wsi prawie w tym samym czasie, gdy – dziesięć dni wcześniej – pojawiły się samoloty rozpoznawcze. Co wieczór, około dziesiątej, dróżką za domem przejeżdżał powoli, na zgaszonych światłach, samochód; kierował się w stronę wsi Lubia, która leży o kilometr dalej, na północ od Insariji. Z samochodu wysiadało czterech czy pięciu ludzi i znikało w gajach pomarańczowych. Tego wieczoru znów tam byli.
Kurakin i jego piętnastu żołnierzy wspinało się w znoju, przedzierając się przez gęsty gaj. Dowódca zatrzymał się i skinął na radiooperatora. Chciał pójść na skróty. Między gajem pomarańczowym a sosnową zasłoną od wiatru biegła na zachód ścieżka, którą szło by się szybciej i która w połowie drogi między Insariją a Lubią wyprowadziłaby drużynę na inną ścieżkę. Przełożony zezwolił na taką zmianę trasy i Kurakin poprowadził drużynę w nowym kierunku.
Było po północy. Skończyła się zmiana w centralce telefonicznej w Insariji. Ali Assad zamknął biuro i podobnie jak jego dwaj koledzy udał się do samochodu. Koledzy odjechali, a w trzy minuty później Ali podążył w ich ślady; skręcił w stronę Lubii.

Czołówka drużyny izraelskiej, zachowując ostrożność, dotarła do ścieżki prowadzącej z Insariji do Lubii. Kurakin i radiooperator prowadzili pozostałych z kilkumetrowym wyprzedzeniem.
Gdy doszli do bramy przy ścieżce, Kurakin kazał im się zatrzymać. On i jego dwaj towarzysze przeskoczyli ścieżkę i przycupnęli przy kupie śmieci. Kurakin odwrócił się, aby pozostałym komandosom wydać rozkaz: naprzód! W chwili, gdy go wydawał, komandosów poderwała z ziemi potężna eksplozja, w której w oka mgnieniu kilku zginęło. Zanim ci, którzy przeżyli, zdążyli przyjść do siebie, wybuchła druga mina i w morzu pomarańczowych płomieni zaczęły rozrywać się, kosząc drużynę izraelską, setki pojemniczków ze stalowymi kulkami.

Kurakin popędził na drugą stronę ścieżki, chcąc pomóc pozostałym przy życiu żołnierzom. Teraz z północy, z gaju pomarańczowego, otworzono do nich ogień z broni maszynowej. Kula trafiła Kurakina w głowę; zginął na miejscu.
Ali Assad przejeżdżał bramę prowadzącą do gaju pomarańczowego, gdy zdetonowano pierwszą minę. Podmuch uderzył w samochód z prawej strony, obrócił go o 180 stopni i wyrzucił z drogi. Uderzenie było tak silne, że Ali wylądował na tylnym siedzeniu. Siedział przez chwilę ogłuszony, lecz po chwili usłyszał wokół karabiny maszynowe. Wypełzł przez okno, przeskoczył płot i wpadł do gaju pomarańczowego. W dali – o kilkaset metrów – widać było światła domów stojących na skraju Lubii. W pierwszym z brzegu domu miał przyjaciół. Pobiegł między drzewami.
Huk pierwszej eksplozji spadł na Aminę Farhat, matkę Galiba, jak grom z jasnego nieba; zerwała się z łóżka i spadła na podłogę. Przerażająco blisko, w odległości zaledwie dwustu metrów, strzelano z broni automatycznej. Zdumiona zastanawiała się, czy znów walczą ze sobą Hezbollah i Amal. To samo przyszło na myśl Kulud, żonie Galiba. Lecz Galib, który w przeszłości bił się w szeregach partii komunistycznej, zdał sobie sprawę, że ta straszna strzelanina to nie potyczka między dwoma rywalizującymi ze sobą ugrupowaniami szyickimi, lecz coś znacznie poważniejszego.
– Obudź dzieci – rozkazał. Podczas gdy przerażona rodzina chroniła się w sąsiednim domu, w którym mieszkała jego matka, ujrzał przez okno błysk trzeciej eksplozji – wybuch nastąpił wśród drzew pomarańczowych, od strony północnej.
Ten trzeci wybuch spowodowała kula, która trafiła w materiały wybuchowe niesione przez sapera drużyny, sierżanta Itamara Ilję. Eksplozja rozerwała Ilję na krwawe strzępy i zabiła wokół kilku innych żołnierzy z osaczonego oddziału. Łącznie zginęło jedenastu członków szesnastoosobowej drużyny, a czterech było rannych. Cało wyszedł tylko radiooperator.

Gdy Ali Assad dobiegł do domu swoich przyjaciół, rodziny Abu Dżud, zauważył, że w mieszkaniu palestyńskiej znajomej Samiry Szehade palą się światła. Wchodząc do budynku ujrzał przejeżdżający samochód; jechał do Insariji, w kierunku pola bitwy.
Kierowcą był Husajn Junis, piekarz z Msajli. Z tyłu siedziała Samira Szehade, znajoma Ali Assada, u której w mieszkaniu na parterze nadal opaliły się światła.
Nagle Husajn zauważył tuż przed sobą, po obu stronach drogi, czarne postacie, a następnie pomarańczowe błyski – żołnierze izraelscy otworzyli ogień do samochodu. Kule podziurawiły przednią szybę obsypując Husajna odłamkami szkła, gdy nurkował na siedzenie dla pasażera.

Samochód pędził przed siebie, a kule z broni maszynowej szarpały ciało. Husajn czuł, jak trafiają go kule. Jedna drasnęła głowę, druga trafiła w ramię, trzecia w plecy. Inne, zwinięty w kłębek na obu siedzeniach, dostał w pośladki i w nogi.
Samochód wypadł z drogi i zatrzymał się na rurze wodociągowej, ale Izraelczycy nadal ostrzeliwali go z odległości zaledwie dwudziestu metrów. Deska rozdzielcza rozpadła się nad jego głową na odłamki drewna, sztucznego tworzywa i szkła. Oszołomiony i strasznie cierpiący postanowił wydostać się z samochodu – tak, aby Izraelczycy mogli go zastrzelić i przerwać w ten sposób agonię.
Strzelanina ustała, toteż Husajn wyczołgał się przez drzwi kierowcy na drogę.
– Wysiądź – mruknął do Samiry. Usłyszał jej cichy płacz i stwierdził, że się nie rusza. Nic nie mógł dla niej zrobić. Przemknął przez drogę i schował się w rowie.

Na kutrze oficerowie izraelscy z przerażeniem słuchali rozpaczliwych błagań radiooperatora o pomoc. Było jasne, że wypad zakończył się katastrofą. Podczas gdy wzywano śmigłowce bojowe, aby ewakuowały rannych i zabitych, oficerowie słuchali ze zgrozą odgłosów bitwy, które transmitowane przez radio jednostki, odbijały się echem w pokoju operacyjnym.

Ali Assad dotarł do frontowych drzwi mieszkania swoich przyjaciół palestyńskich – rodziny Abu Dżud – i zaczął się dobijać. Podobnie jak rodzina Farhatów w Insariji, Abu Dżudowie myśleli, że walka toczy się między Hezbollahem a Amalem i nie chcieli się w to mieszać.
– Jestem Ali Assad z Lubii, wpuście mnie – powiedział. Im Ali otworzyła drzwi i do mieszkania wtargnął blady Ali.
– Co tam się stało? – zapytała, ale Ali nie odpowiedział, bo był w szoku i roztrzęsiony usiadł na krześle.
Husajn Junis był pewien, że umiera. Krew tryskała z uszkodzonej tętnicy na prawym przedramieniu, w którym kula wyżłobiła głęboką ranę. Ścisnął ramię lewą ręką starając się zatamować krew. Oślepiła go krew spływająca z głowy. Wokół słyszał wrzeszczących histerycznie po hebrajsku Izraelczyków. Usiłował usiąść i rozejrzeć się przez gałęzie drzew. Żołnierz izraelski kierował się ku niemu. Husajn zastygł w bezruchu; żołnierz odszedł. Widział jednak, jak inni żołnierze strzelają na wszystkie strony – nawet w powietrze.

Głuchy odgłos śmigieł zawiadomił rannych, że nadlatuje pomoc. Śmigłowce Cobra szumiały nad głowami; zalewały gaj strugami ognia z broni maszynowej i rakietami starając się stworzyć perymetr ognia, w którym mógłby wylądować śmigłowiec ratunkowy CH-53. Ten siadł w otwartym polu, około stu metrów od drzew.
Przywiózł posiłki z Flotylli 13 i członków medycznej jednostki ewakuacyjnej lotnictwa izraelskiego, znanej jako Jednostka 669. Żołnierze wysiedli tylnymi drzwiami ładowni i podzielili się na dwie grupy. Komandosi morscy zajęli pozycje obronne obok drzew, podczas gdy sanitariusze rozbiegli się po terenie, na którym wybuchły miny, i zaczęli znosić do śmigłowca rannych i zwłoki.

Ogień z broni maszynowej bojowników ruchu oporu ustał. Zadanie załóg śmigłowców było jednak skomplikowane z powodu ciężkiego ostrzału z broni przeciwlotniczej przez stacjonujące w okolicy jednostki armii libańskiej.
Husajowi robiło się zimno. Nie mógł poruszyć lewą nogą. Śmigła helikopterów poderwały kurz i śmieci z wysypiska rozrzucając je na drodze. Widział, jak na polu po lewej ląduje duży śmigłowiec i z tyłu wyskakują żołnierze. Inny śmigłowiec wylądował po prawej, po drugiej stronie ogrodzenia, na polanie obok gaju pomarańczowego. Spojrzał na zranioną lewą nogę. Szczur zlizywał krew płynącą z ran.

Dzieci Galiba wrzeszczały. Kulud zaproponowała mężowi, aby rodzina ukryła się w gaju pomarańczowym za domem. Galib powiedział jednak, że bezpieczniej będzie schronić się w centrum wsi.
Otoczony rodziną wyprowadził ją z domu. Kulud krzywiła się, ilekroć nocne niebo rozświetlały eksplozje i ogień broni maszynowej. Pośród ogłuszającego hałasu następowały chwile ciszy. Bała się, że Izraelczycy usłyszą odgłos pantofli córki i otworzą do nich ogień.

Członkowie Jednostki 699 mieli do wykonania straszne zadanie. Po niektórych komandosach pozostały strzępy. Sanitariusze musieli jednak przestrzegać zwyczaju żydowskiego i zebrać zwłoki każdej osoby. Podczas gdy żołnierze izraelscy wykonywali swoje budzące grozę zadanie, w pobliżu zaczęły wybuchać pociski z moździerzy Hezbollahu.
Jednak bezpośredni ogień z karabinów maszynowej ustał. Ratownicy byli pewni, że brakuje dwóch ciał i choć przetrząsali w ciemnościach teren, nie mogli ich znaleźć. Nie zdawali sobie sprawy, że szczątki jednego z brakujących komandosów są już na pokładzie CH-53. Szczątki innego komandosa, sierżanta Ilji, na którym eksplodował od kuli materiał wybuchowy, były rozrzucone na polu walki.

Bez przerwy spadały pociski z moździerzy Hezbollahu i to one spowodowały ostatnią ofiarę. Od wybuchu pocisku zginął towarzyszący ekipie ratowniczej lekarz w stopniu majora. O 4.30, w cztery godziny od chwili, gdy rozpoczął się bój, ostatnie śmigłowce izraelskie odleciały na południe.

Gdy Izraelczycy odlatywali, Husajn Junis był jeszcze przytomny. Po kilku godzinach zamieszania i zgiełku nagła cisza budziła lęk. Stracił dużo krwi i było mu zimno. Nie bacząc na cierpienie, o jakie przyprawiały go kontuzjowane i pozrywane mięśnie, wypełzł z rowu i powlókł się do samochodu. Asfalt na drodze był zimny jak pokrywa śnieżna. W samochodzie, poza zasięgiem wiatru, było nieco cieplej. Samira leżała z tyłu na podłodze, twarzą w dół. Dla Husajna było jasne, że nie żyje.

Słysząc głosy nadchodzących ludzi, wyjrzał przez rozbitą przednią szybę i ujrzał dwóch mężczyzn, którzy szli w kierunku pola walki. Przywołał ich i po raz pierwszy od chwili, w której wjechał w sam środek strzelaniny, pomyślał, że mimo wszystko może przeżyć.

Galib Farhat udał się na pole walki, gdy wschodziło słońce rozgrzewając poranne powietrze. Płonął rząd sosen i dym wzbijał się ku blademu niebu. Na ziemi leżały trzy zerwane gałęzie, przysypane śmieciami z wysypiska. Wokół miejsca, w którym wybuchły dwie miny drogowe, leżały porozrzucane sztuki broni i odzieży, nieprzemakalne okrycia, hełmy i płetwy – pozostałość po Izraelczykach. Wśród śladów po strzelaninie rzucały się w oczy kawałki ludzkiego mięsa – tu kość szczękowa, tam kupka białego mózgu. Gdy Galib spojrzał na drzewo, ujrzał zwisający z gałęzi ludzki skalp. Inne, nie dające się zidentyfikować, kawałki ludzkiego ciała leżały na ziemi – przypominają mielone mięso, pomyślał z wisielczym humorem Galib.

Poznał stojący przy drodze samochód – należał do jego przyjaciela Husajna Junisa. W samochodzie nie było śladu po właścicielu, natomiast na tylnym siedzeniu leżało ciało kobiety. Rozpoznał w niej Samirę Szehade – Palestynkę, która mieszkała w dół drogi.

Teraz, razem z żołnierzami, cywilami i reporterami, ściągali tu w t-shirtach i jeansach bojownicy ruchu oporu ściskający w garściach pistolety maszynowe. Nad ich głowami latał izraelski samolot rozpoznawczy, który filmował krwawe pobojowisko, podczas gdy saperzy z armii libańskiej szukali w okolicy niewybuchów min drogowych.
W ponurym geście, który odzwierciedlał horror pola bitewnego, uśmiechnięty bojownik podniósł wysoko, na znak triumfu, pokiereszowaną głowę sierżanta Ilji.
Nieudany wypad komandosów morskich na Insariję zakończył się śmiercią dwunastu żołnierzy elitarnej jednostki armii izraelskiej – pod Insariją poniosła ona najcięższe jednodniowe straty od 1985 r. Na domiar złego, do zasadzki doszło dokładnie w dziewięć godzin po tym, jak trzej partyzanci z Hamasu wysadzili się w powietrze na tłumnej ulicy w Jerozolimie, powodując śmierć siedmiu i raniąc około setki cywilów.
Izraelski premier Beniamin Netanjahu, który sam był kiedyś komandosem, określił wypad jako „jedną z najgorszych tragedii, jakie kiedykolwiek się nam przydarzyły”.

Wśród nieuchronnych w takich sytuacjach wzajemnych oskarżeń, wysuwanych po stronie izraelskiej, padły pytania, które pozostały bez odpowiedzi. Czy Hezbollah wiedział, że zjawią się komandosi? Czy może po to, aby wciągnąć komandosów w pułapkę, za pośrednictwem podwójnego agenta przekazał Izraelczykom jakąś fałszywą informację?
Ciągle nie wiadomo, jaki był cel wypadu. Spekulowano, że celem miał być szajch Abdel Amir Kalaban, wiceprzewodniczący Najwyższej Rady Szyickiej. Okoliczni mieszkańcy twierdzili, że czwartkową noc spędził we wsi jeden z czołowych przywódców Hezbollahu i że Izraelczycy mogli planować jego porwanie.
Komisja armii izraelskiej, która badała sprawę, podała, że komandosi padli ofiarą zasadzki zastawionej przypadkowo przez partyzantów. Przez następne osiemnaście miesięcy dochodzenie prowadziły dwie inne komisje armii, a także oddzielnie komisja parlamentarna. Żadna nie doszła do przekonujących wniosków.

Hezbollah zachował milczenie – chodziło o to, aby Izraelczycy rozpływali się w domysłach. W trzy lata po wypadzie i w trzy miesiące po opuszczeniu południowego Libanu przez Izraelczyków, komendant Hezbollahu na południu, szajch Nabil Kauk, ciągle nie jest skłonny ujawnić prawdy o tym boju.
– Za wcześnie na ujawnianie tajemnic boju pod Insariją. Izraelczycy wiedzą, że Hezbollah był poinformowany o operacji, ale nie wiedzą, w jaki sposób. Powiem tylko, że nasza obecność nie była tam wynikiem zbiegu okoliczności – powiedział Kauk w rozmowie z Daily Star.

Ze zwycięstwa na polu walki Hezbollah uczynił cios propagandowy i skapitalizował troskę Izraelczyków o szczątki komandosów, które następnie zwrócono Izraelowi w zamian za ciała bojowników ruchu oporu i więźniów z ośrodka więziennego w Chiam.
Hezbollah otworzył stronę internetową, na której umieścił zdjęcia szczątków co najmniej trzech różnych komandosów, choć armia izraelska powiedziała krewnym zabitych żołnierzy, że nie udało się odzyskać jedynie szczątków sierżanta Ilji.

Być może klucza do wyjaśnienia zagadki obecności dużej liczby bojowników ruchu oporu w okolicy należy szukać we wcześniejszych operacjach komandosów izraelskich. 4 sierpnia w nocy na peryferiach wsi Kfur, 16 km na wschód od Insariji, wylądowała przerzucona śmigłowcem drużyna komandosów z brygady „Golani”. Zauważyli ją miejscowi bojownicy Hezbollahu i doszło do dwugodzinnego boju, zakończonego wycofaniem się Izraelczyków. Tuż po świcie od potrójnej eksplozji min drogowych zginęło pięciu bojowników Hezbollahu, w tym dwóch wyższych dowódców. Miny zastawili komandosi, a zdetonował je latający nad okolicą izraelski bezzałogowy samolot rozpoznawczy. Mimo atmosfery tajemniczości, jaką wokół boju pod Insariją roztoczył Hezbollah, być może najdokładniej o towarzyszących jej okolicznościach opowiedział na konferencji prasowej, która odbyła się tego samego dnia, sekretarz generalny tej partii – sajjid Hassan Nasrallah. Powiedział mianowicie, że po operacji izraelskiej w Kfur, spodziewając się nowych wypadów komandosów, na całym południu kraju rozmieszczono bojowników uzbrojonych w miny drogowe.
– Czuwający nocami bojownicy są w większości miasteczek i wsi; wyposażeni w pułapki, karabiny i moździerze czekają na Izraelczyków – powiedział Nasrallah.

Niezależnie od tego, jaka jest prawda, ten bój był punktem zwrotnym w okupacji Libanu przez Izrael. W obliczu coraz większych strat ponoszonych przez żołnierzy izraelskich i narastających apeli izraelskiej opinii publicznej o wycofanie armii z Libanu, ówczesny minister wojny, Icchak Mordechaj, polecił zbadać sytuację strategiczną na południu tego kraju. W październiku posterunki izraelskie umocniono żelazobetonem i ograniczono patrole. Zaniechano operacji komandosów, polegających na przenikaniu w głąb Libanu; nadal trwały tylko ograniczone rajdy na skraju strefy okupacyjnej.
Dziś droga z Insariji do Lubii to po prostu jeszcze jeden spokojny zakątek na południu kraju.
Śmieci nadal wyrzuca się przy drodze. Ogołocone przez ogień maszynowy ze śmigłowców sosny wycięto. Jeśli jednak przyjrzymy się uważnie bramie prowadzącej do gaju pomarańczowego, to obok pary stalowych rur wodociągowych znajdziemy dwie dziurki w ziemi – to tam wybuchły miny. Naprzeciwko każdej z tych dziur wbite są w rury spłaszczone resztki dziesiątków stalowych łożysk kulkowych – lotek, w które były wyposażone miny.
Na okolicznych drzewach, w miejscach, w których miny i kule z karabinów maszynowych pozrywały gałęzie, nadal sterczą połamane kikuty. Poza tym, niewiele jest już śladów jednego z najbardziej zażartych bojów ruchu oporu z armią izraelską.

Nicholas Blanford

* 5 września 1997 r. w zasadzce zastawionej przez partyzantów z Islamskiego Ruchu Oporu pod wsią Insarija na południe od Sajdy w Libanie zginęło dwunastu izraelskich komandosów morskich. Według danych urzędowych ogólna liczba poległych żołnierzy izraelskich wzrosła wówczas do 864. Rozgromienie całej drużyny należącej do jednostki elitarnej wstrząsnęło społeczeństwem izraelskim i zmusiło wojskowych do zrewidowania polityki izraelskiej na południu Libanu. W trzecią rocznicę zwycięstwa ruchu oporu pod Insariją, na podstawie opublikowanych relacji i wywiadów z naocznymi świadkami, Nicholas Blanford odtworzył na łamach bejruckiego dziennika The Daily Star dramatyczny przebieg tego przełomowego boju. (red.)

Tekst ukazał się w „Rewolucji”