Zabijanie Strefy Gazy

Zabijanie Strefy Gazy

Koszmar w Bajt Hanun

To stało się 30 grudnia o dziewiątej rano. Rozmawialiśmy właśnie z Sabriną Naim w jej domu rodzinnym, który rano padł ofiarą nalotu. W kuchni i w pokoju, na łóżkach i krzesłach długie na metr i szerokie na 30 cm kawały gruzu, szkło i ostre odłamki dachu. Podczas ataku w domu były tylko dwie osoby z 12-osobowej rodziny. Czekały na nalot.
Nastąpił o czwartej rano. F-16 zbombardował miejscowy posterunek policji i biura Ludowego Frontu Wyzwolenia Palestyny. Centrum Bajt Hanun – rynek, główną ulicę i postój taksówek – przysypał gruz. Wzniosły się kłęby kurzu.
Na prawym policzku Sabrina miała biały opatrunek. Dostała w twarz odłamkami z domu sąsiada. Miała załzawione oczy i wyglądała na wyczerpaną. Odłamki trafiły ją też w brzuch. Jest w ósmym miesiącu ciąży. Spędziła dwie godziny w miejscowym szpitalu.

O czwartej rano huk wyrwał nas z łóżek. Eksplozja była gwałtowna i gigantyczna. Natychmiast usłyszeliśmy, jak walą się betonowe ściany, podłogi i stalowe elementy konstrukcji. Naloty trwały całą noc – w większości znów na terenie Dżabaliji. Głuchy łomot, który człowiek z trudem próbuje zlokalizować.

Noc spędziliśmy w Bajt Hanun – mieście na północy Strefy Gazy, w którym mieszka ok. 40 tys. osób. Bajt Hanun leży nieopodal przejścia granicznego Erez i izraelskiego miasta Sderot. Tutejsze gleby należą do najżyźniejszych w Gazie. Jednak większość gajów pomarańczowych i oliwnych zrównały z ziemią buldożery armii izraelskiej, gdy usiłowała ona zlikwidować kryjówki bojowników ostrzeliwujących miasta i osiedla izraelskie. Mimo to – ze względu na niewielką odległość od miast izraelskich – odpalano stąd rakiety.

Podczas inwazji w 2006 r. żołnierze izraelscy zajęli dom goszczącej nas rodziny. Sześcioro mieszkańców przeniesiono na dół. W pokojach na górze żołnierze wybili otwory w ścianach i urządzili stanowiska dla strzelców wyborowych.

Jeśli nawet rodzina byłaby w stanie zasnąć słysząc czołgi, śmigłowce bojowe Apache, F-16, tupot ciężkich butów żołnierskich, brutalnych żołnierzy i niekończący się szyderczy warkot bezzałogowych aparatów latających, to drżała słysząc pojedyncze strzały. Może właśnie zginął krewny lub sąsiad?

Dom stanowił doskonały punkt obserwacyjny dla strzelców wyborowych – stoi na podwórzu porośniętym oliwkami, a dach zapewnia dobry widok na okoliczne ulice. W ciągu minionych ośmiu lat izraelscy żołnierze 12-krotnie zajmowali inny z okolicznych domów, należący do miejscowego lekarza, Muhammada Naima, specjalisty od wcześniaków w szpitalu Asz-Szifa. Muhammad Naim nigdy nie zadał sobie trudu, żeby zamalowywać w pokojach na piętrze szare betonowe plamy po otworach snajperskich. Wiedział, że żołnierze wrócą. Na zewnętrznej ścianie domu widnieją zamalowane sprayem znaki orientacyjne dla żołnierzy izraelskich przemieszczających się w nocy wąskimi uliczkami.

„Zamierza się pan wynieść, jeśli zaatakują?” – zapytałam. „A gdzie miałbym się podziać? Nie mam gdzie!” – odparł. Pokazał mi zamek w drzwiach wejściowych. „Przynajmniej 20 razy był wyłamywany”. Podczas ostatniej inwazji dr. Muhammadowi zawiązano oczy i wraz z innymi miejscowymi mężczyznami w wieku od 16 do 40 lat przewieziono go do szkoły rolniczej na północy Bajt Hanun. Trzymano go tam i przesłuchiwano od popołudnia w czwartek do piątku wieczorem. „Zajmują mój dom podczas każdej inwazji. Odcinają prąd i używają własnego oświetlenia. Ostatnim razem moja rodzina spędziła na dole pięć dni. Najbardziej cierpią moje dzieci – pamiętają wszystko: czołgi, inwazję, uwięzienie… Nikomu z nas nie pozwalali wychodzić. Nawet wówczas, gdy była przerwa w godzinie policyjnej”. Zapytany o to, jak żołnierze odnosili się do nich, odparł: „Hmm… to zależy od zmiany – czasami zachowują się przyzwoicie, czasami są agresywni. Jednak w takiej sytuacji, jak ta, na każdy ruch mogą odpowiedzieć ogniem.”

„Tutaj zabito 50 osób”, mówi mój przyjaciel Sabr, pokazując ulicę, przy której stoi dom jego siostry, który – tak, jak dom dr. Muhammada – żołnierze izraelscy zajmują za każdym razem. Podczas ostatniej inwazji na bojowników wyjechały tu czołgi. Popłynęło morze krwi. Dom rodzinny Sabra zrównano z ziemią.

Niemal wszystkie domy w tej okolicy mają swojego męczennika. Męczennik to każdy – młody lub stary, bojownik lub cywil – zabity przez wojska okupacyjne. Nadawanie tego miana to wyraz szacunku dla ofiary, a jednocześnie próba poradzenia sobie ze śmiercią i bolesnym poczuciem utraty, które dotyka każdą rodzinę. To uhonorowanie brutalnie odebranego życia, które ma pozwolić innym żyć dalej. Tu każdy ma kogoś bliskiego – sąsiada, przyjaciela, kuzyna – którego zabiły wojska izraelskie. Tutejsze społeczności przeżywają każdą śmierć indywidualnie, ponieważ prawie wszyscy się znają. Szerokie więzi rodzinne i stosunki pokrewieństwa, scementowane zbiorowym doświadczeniem wywłaszczenia i wykluczenia, tworzą sieć wsparcia utrwaloną w formie domów (które zastąpiły dawne namioty) stojących jeden przy drugim. Liczebność rodzin i bliskie sąsiedztwo, w którym żyją ludzie, rodzą naturalne doświadczenie wspólnego uczestnictwa w niemal każdym aspekcie codzienności. Każde zabójstwo jest świadectwem tego, co wydarza się w życiu wszystkich, a wszyscy są świadkami – zawsze są „razem”.

Mijamy wielki lej na ulicy Al-Wahd, dokładnie naprzeciwko przychodni rejonowej Al-Kuds. To tutaj rakieta wystrzelona z F-16 lub wbiła w glinę i cement Majasarę Muhammad Adwan, 47-letnią matkę dziesięciorga dzieci, oraz 24-latka Ibrahima. Ojciec Ibrahima, Szafik Czebat, nauczyciel klasycznego języka arabskiego, znalazł ciało syna, ale początkowo go nie rozpoznał. Usuwano gruz buldożerem, gdy nagle dostrzeżono ramię. „Nie przypuszczałem, że znajdę go tutaj”, wyjaśniał „Był cywilem, wyszedł do pracy w fabryce 7 Up. Myślałem, że jest w pracy”.

Naloty izraelskie objęły rejon fabryki przy ulicy Saladyna, więc ze względu na osobiste bezpieczeństwo pracowników odesłano ich do domów. Bratowa Szafika, Fatima, opowiada: „Jego ciało leżało pod kilkoma metrami błota i gruzu. Odkopywali je dwie godziny. Ojciec go nie rozpoznał. Gdy najmłodszy syn krzyknął: To Ibrahim! Ibrahim!, odpowiedział: Nie, mój synu, to nie on! Wtedy jednak otarto błoto z jego twarzy. Gdy ojciec rozpoznał Ibrahima, zemdlał i upadł.”

Ibrahim, pracując w fabryce, zarabiał na wesele. Miał ożenić się z Selwan Muhammad Ali Szabat. Owdowiała zanim wyszła za mąż. Teraz mówi o sobie, że jest „załamana i zgnębiona bólem”.

Izba kobiet opłakujących zmarłego pełna była matek, które straciły synów. Siedziały na pstrokatych materacach z gąbki wokół matki Ibrahima. Synowie Fatimy i Kameli, sióstr Sadiji, matki Ibrahima, także zginęli: „Ja jestem matką męczennika i ona jest matką męczennika. Męczenników mamy tu wielu!”. Syna Fatimy, Muhammada Kafernę, we wrześniu 2001 r. zabił czołg, a syn Kameli, Hassan Chadr Naim zginął w nalocie w 2007 r. Otępiała z rozpaczy Sadija lamentowała: „Mówiłam: nie idź! Nie idź! Nie idź!”

Kamela spotyka mój wzrok i się pochyla. „Używają przeciwko nam broni palnej”, mówi. „Jesteśmy cywilami, a oni bombardują dzielnice z samolotów wojskowych.”

Na ulicach Bajt Hanun, pełnych niebieskich brezentowych namiotów żałobnych, panuje cisza. Tak, jak w całej Gazie. Mężczyźni siedzą na plastikowych krzesłach, jeden przy drugim, piją gorzką kawę i żują daktyle. Dla zbyt wielu społeczności i rodzin to wspólne upamiętnianie zmarłych w milczeniu jest wyniesieniem na nowy, wyższy poziom żalu i zbiorowej odporności.

Wróćmy do dziewiątej rano. Wtedy to się stało. W zrujnowanym domu rozmawialiśmy z Sabriną Naim, gdy dwukrotnie usłyszeliśmy potężny huk. W niebo uniosła się smuga dymu. Pomyśleliśmy, że to gdzieś daleko, może na przedmieściach Bajt Hanun. Idziemy do jedynego szpitala w mieście. Placówka jest wyposażona w podstawowym zakresie. 47 łóżek (w szpitalu Asz-Szifa jest ich 600). Brak oddziału intensywnej terapii. W razie ataku izraelskich wojsk lądowych Bajt Hanun znajdzie się na pierwszej linii ognia. Szpital jest na to nieprzygotowany – dramatycznie brakuje sprzętu. Przed dwoma dniami była tu tylko jedna karetka. Teraz jest pięć – wydartych miejscowym szpitalom państwowym i prywatnym. Na parkingu czekają na najgorsze.

„Niosą ich, niosą”, usłyszeliśmy. Czekaliśmy, aż zza rogu wyjedzie karetka na sygnale. Ujrzeliśmy osła ciągnącego pod bramę szpitala drewniany, rozklekotany wózek. Przywieziono troje dzieci – krewni z wiotkimi, sczerniałymi i zmasakrowanymi ciałkami na rękach wbiegli do szpitala. Wkrótce nadjechała samochodem matka i boso pobiegła do drzwi.

Dwunastoletnia Haja Talal Hamdan trafiła na ostry dyżur. Wkrótce przykryło ją białe prześcieradło, a jej zrozpaczoną matkę pocieszali krewni. Dziewięcioletni Izmael jeszcze oddychał, gdy go przywieziono. Jego klatka piersiowa gwałtownie wznosiła się i opadała, a lekarze w pośpiechu badali ciało rozerwane pociskiem odłamkowym o działaniu rozpryskowym. Kilkadziesiąt godzin później dowiedzieliśmy się, że umarł.

Na sali operacyjnej leżała czteroletnia Lamma. Gdy otworzyłam drzwi, zobaczyłam lekarza, który próbował ją reanimować. Było już za późno. Umarła na naszych oczach.

Jej matka się obwiniała: „Kazałam im wynieść śmieci! Wynieść śmieci! Jak mogłam kazać im wynieść śmieci!”. Wstrząśnięta krewna nie mogła w to uwierzyć: „Nawet nie zdążyła pójść do szkoły! Spaliśmy, a oni zrobili z nas terrorystów! Jak mogli zabić to dziecko z F-16?”.

Doktor Husajn, chirurg ze szpitala w Bajt Hanun, powiedział, że przyczyną zgonu były „wielokrotne obrażenia wewnętrzne i krwotok wewnętrzny”. Śmiertelne obrażenia były takie, jakby ofiary wyrzucono w powietrze na wysokość 10 metrów i z tej wysokości spadły one na ziemię.

Pod szpitalem widzę może 10-letnią dziewczynkę w długiej spódnicy i trochę za dużej kurtce. Jest śliczna. Ma bujne ciemne włosy i ciemne oczy. Jest sama. To rzadkość u tutejszych dzieci, które zawsze trzymają się w grupach. Sama na opustoszałej ulicy wygląda niesamowicie. Mówię „cześć” i się uśmiecham. Dziewczynka podchodzi i podajemy sobie ręce. Wstrząsnęła mną brutalna śmierć Lemmy i Haji, zamieszanie i straszna rozpacz wokół szpitala oraz bezradność i bardzo niepewna przyszłość tej małej dziewczynki.

Idziemy na miejsce nalotów, na ulicę As-Sikkek, w pobliże przejścia granicznego Erez. Dwa olbrzymie leje ok. 6-metrowej średnicy oddalone o 20 metrów od siebie. Jeden zamienił się w jezioro: ze zniszczonej rury wodociągowej tryska świeża woda.

12-letnia Iman, dzielna dziewczynka o chłopięcym wyglądzie, ubrana w dżinsy i wełniany kapelusz, była świadkiem ataku. Zabiera nas na dach swojego domu, żeby pokazać, skąd i co widziała.

Przy drugim leju, blisko dwóch zielonych kontenerów na śmieci, widzimy powyginany rower i drewniany wózek zmiażdżone razem z plastikowymi workami ze śmieciami. Dzieci nie zdążyły ich wyrzucić. Na ziemi widać jeszcze krew.

Tłumy młodych ludzi gromadzą się, aby popatrzyć na leje i tryskającą wodę, która miesza się ze ściekami. Pokazują sobie także zrujnowany pobliski budynek – ofiarę nalotu izraelskiego z 2007 r.

Wracamy na główną ulicę, pełną skupionych żałobników. Stoją w grupach i cicho rozmawiają lub tępo na nas spoglądają. Iman tłumaczy nam: „Zawsze proszę Boga, aby pozwolił mi zostać męczennicą – tak, jak innym dzieciom. Moja mama zawsze pyta: dlaczego? A przecież tu cały czas zabijają dzieci. Jeżeli mam umrzeć, chciałabym stać się męczennicą, jak inni. Lepiej jest zginąć niż żyć tak, jak tu żyjemy.”

EWA JASIEWICZ, polska dziennikarka i aktywistka obywatelstwa brytyjskiego przebywajaca w Strefie Gazy na przelomie grudnia i stycznia ub roku, gdzie byla koordynatorką organizacji Free Gaza oraz sanitariuszką w karetce pogotowia. Jej relacje z oblężonej Strefy ukazaly się m.in. w Guardianie, Daily Telegraph, Sunday Herald, oraz w prasie polskiej.

tłum. Katarzyna Bielińska